Złoty traci, inflacja krzepnie

Złoty mocno się osłabia, to znaczy, że za euro, dolara itd. musimy zapłacić więcej. Dla konsumentów to zła wiadomość: wszystko, co pochodzi z importu, a jest tego bardzo dużo na rynku, podrożeje. M.in. niepolska żywność (ale przecież polska nie będzie chciała być gorsza), ale także paliwo (wiem, wiem, teraz mimo wszystko tanieje, ale czy nie z powodu kampanii wyborczej?), elektronika, ubrania, a nawet już i tak niedorzecznie drogie samochody, itd. itd.

Oczywiście wzrost cen to inaczej inflacja. Czyli zamiast ją systematycznie, jak najszybciej i jak najmocniej zmniejszać (bo wciąż jest skandalicznie wysoka), dajemy impuls do jej wzrostu.

Inflacja w Polsce jest, jak wiadomo, wciąż absurdalnie duża, od dawna jedna z najwyższych w Europie. To ona sprawia, że z trudem uciułane oszczędności wyparowują, pensje mniej są warte, koszty rosną (często bardziej niż sama inflacja) – i wszyscy po prostu biedniejemy. O jej źródłach wiele już powiedziano: wojna na Ukrainie, kryzys energetyczny, polityka fiskalna (czyli sposób wydawania pieniędzy przez rząd), nazbyt bogate programy wsparcia przedsiębiorców w pandemii itd. itp. Na niektóre mieliśmy wpływ (nasz rząd miał, nasz bank centralny miał), na niektóre nie mieliśmy żadnego.

To jednak, jak walczymy z inflacją, czy w ogóle walczymy, czy ją podsycamy itd. itp.. zależy już tylko od nas. A walczymy nie najlepiej. Ostatnie osłabienie złotego jest tego przykładem.

Ekonomiści wskazują na wiele jego przyczyn, ale co do jednej jest zgoda: obniżka stóp procentowych przez NBP. Duża, tak duża (0,75 pkt. proc.), jakiej nikt się nie spodziewał. Nikt przychylny rządowi lub bankowi centralnemu i nikt też wobec nich krytyczny.

Igranie z ogniem

To prowadzi do jasnego wniosku: bank centralny szaleje (bo jakoś nikt nie mówi, że to była racjonalna, uzasadniona decyzja) z obniżkami stóp w warunkach nadal bardzo wysokiej inflacji; stóp, które, przypomnijmy, są cały czas – częściowo ze zrozumiałych względów – dużo niższe niż inflacja. Czyli jak to mówią ekonomiści: realnie są ujemne. Przy czym u nas są bardzo ujemne – jesteśmy pod tym względem od dawna w czołówce światowej, co pokazuje, że do walki z inflacją nie przywiązujemy aż takiej wagi, jak to wynika z oficjalnych wypowiedzi, a doraźna sytuacja dłużników jest ważniejsza niż długofalowa sytuacja całego społeczeństwa i całej gospodarki.

Inaczej mówiąc, rząd i NBP nie przejmują się, że biedniejemy. Chronią niektórych kosztem wszystkich. I martwią się przede wszystkim o to, żeby nie zabrakło pieniędzy (to nic, że realnie wartych coraz mniej) na realizację obietnic i programów, którymi można się pochwalić przed wyborcami. Zwłaszcza tymi, którzy nie będą się zagłębiać w ekonomiczne niuanse i pytać – ale za co to wszystko, po co i ile będziemy musieli za to zapłacić?

Nie namawiam, żeby stopy procentowe NBP były dodatnie, czyli przewyższały i szybko dusiły inflację. Mówię tylko, że są u nas wyjątkowo mocno ujemne. I że to de facto świadoma polityka prowadząca – wprost lub pośrednio – do utrzymywania jak najdłużej jak najwyższej inflacji. Powiedzmy populistycznie, ale obrazowo – okradania społeczeństwa.

No dobrze, ale skoro bank centralny szaleje, to może przynajmniej rząd oszczędza? Zabawne, prawda? Przyszłoroczny deficyt budżetu pokazuje, jak te oszczędności wyglądają.

Wyścig na obietnice

Mamy kampanię wyborczą. A ona ma swoje prawa: partie prześcigają się w kosztownych dla państwa (i społeczeństwa) obietnicach: realizacja zapowiedzi każdej partii to koszt idący nie w miliardy złotych, ale w dziesiątki lub setki miliardów. A gdybyśmy zebrali wszystko do kupy? Wszystkie drukarnie w Polsce miałyby co robić. Musiałyby zacząć drukować pieniądze. Nie drukowałyby długo. Może nawet zanim uruchomiłyby prasy drukarskie, mielibyśmy tak potężny kryzys, z jakim co najmniej od czasu smuty Jaruzelskiego się nie mierzyliśmy. Jeśli ktoś nie pamięta, przypomnę krótko: gigantyczna inflacja i prawdziwa bieda.

Partie prześcigają się w populistycznych propozycjach, deklaracjach, obietnicach i zapowiedziach. Głównie rozmaitych transferów socjalnych (damy pieniądze tym, tamtym, owym), które są w porządku, jeśli nas na nie stać, jeśli nie przynoszą więcej strat niż korzyści i jeśli nie zastępują poważnej polityki gospodarczej (bo to gospodarka musi na nie najpierw zarobić).

Poważnie o gospodarce nie rozmawia nikt. To za trudne tematy. Cieszą się za małą popularnością. Kto by chciał słuchać? Kto by chciał czytać albo klikać w internecie?

Poważnej debaty politycznej o gospodarce przed wyborami nie było i wątpię, żeby była. Prościej gwałtownie obciąć stopy, przypilnować cen paliwa na stacjach (żeby się elektorat nie wkurzał, że rosną), obiecać komuś jakiś dodatek itd. itp. Krótkoterminowo działa? Działa. Długofalowo? A kogo to obchodzi. Nic jednak nie poradzę, że jeśli chodzi o dłuższą perspektywę wyczuwam smak poważnych kłopotów, poważnego kryzysu. Bo głupota się mści. A jeśli chodzi o gospodarkę jesteśmy teraz głupcami.

To dlatego tak aktualne staje się znane skądinąd hasło: gospodarka, głupcze, a właściwie – gospodarka głupcy!

Maciej Bozon


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.