W konsekwencji rezerwy zagraniczne utrzymywane (denominowane) w dolarach wynoszą nieco ponad 7 bilionów dolarów i stanowią ok. 60 proc. całości. Rolę marki niemieckiej i paru innych względnie mocnych walut europejskich (frank francuski, gulden holenderski) przejęło dwie dekady temu euro. Rezerwy w euro stanowią obecnie 2,45 bln dol. (ok. 20 proc. całości). Dalej jest jen – 697 mld dol. i funt brytyjski – 573 mld dol. Chiński juan ma ogromne ambicje, które nadal jednak pozostają mocno w tyle za możliwościami. Rezerwy denominowane w walucie CHRL to 319 mld dol., tylko o nieco ponad 50 mld dol. więcej niż rezerwy świata ulokowane w dolarach kanadyjskich.
Króluje zatem rzeczywisty i naturalny dominator – amerykański dolar, choć jego dyktatura jest od kilku lat coraz mniej wyrazista. Po całkiem niedawnych wzrostach do ok. 65 proc., udział aktywów w dolarach powrócił do stanu z 1995 r., tj. do ok. 60 proc. Kiedyś gospodarka USA miała być mocna jak stal, a jej pieniądz wytrzymały jak granit, dziś sporo tej niewzruszoności i mocy ubyło. Nasuwa się skojarzenie z upadkiem Rzymu. Jednak, chociaż detronizacja Ameryki jest wyobrażalna, to pomijając możliwość nalotu czarnych łabędzi, raczej w bardzo odległej perspektywie.
Więcej globalizacji, więc więcej rezerw
W przypadku największych państw i gospodarek motyw bezpieczeństwa nie znika, ale przesuwa się wyraźnie w kierunku biznesowym, a więc – pewnego i niekiedy niezłego zarobku na rezerwach. Ponadto, zdarza się niektórym brak lepszych pomysłów na zrobienie czegoś z górami pieniędzy, a po latach wyczerpującego biegu po bogactwa chciałoby się trochę odpoczynku. Takie oceny przychodzą na myśl np. w przypadku Japonii.
Amerykańskie obligacje królem rezerw
Trzymanie żywej gotówki w papierze lub w formie zapisu na rachunku to przejaw niewybaczalnej niefrasobliwości. Jeśli jest bowiem taka bezpieczna możliwość, pieniądze muszą pracować, a więc przynosić zarobek – tu w postaci odsetek. To dlatego podstawową formą rezerw banków centralnych są papiery wartościowe.
Za najbezpieczniejsze uznawane są obligacje i bony skarbowe, czyli zobowiązania dłużne rządu USA. Stoi za tym przekonanie, że z racji swego wszechstronnego potencjału Stany Zjednoczone są w stanie spłacić swoje długi zawsze i niemal niezależnie od ich wielkości. Mówi się, że jeśli ktoś zapukałby do Amerykanów w sprawie zwrotu długu i gdyby nie mieli akurat na spłatę, to by sobie po prostu dodrukowali dolarów. Aż tak proste to nie jest, ale w sumie prawdziwe.
Mieć walutę dominującą w świecie to bajeczna sytuacja. USA zadłużają się coraz bardziej, ale ten dług kosztuje mniej. Dług to gotówka oddana za opłatą do czasowego użytku dłużnikowi. Jeśli ktoś nie żąda jako wierzyciel spłaty i ostatecznego wyrównania salda ze swym dłużnikiem, a jedynie likwiduje jeden dług i zaraz potem udziela dłużnikowi następnej pożyczki, to w rezultacie ów dłużnik przez długie lata, wręcz dekady, kupuje towary i usługi za przysłowiowe friko, w tym przypadku za mniejsze lub większe odsetki. Ameryka korzysta z tego pełnymi garściami.
W ostatnich latach bankowe stopy procentowe osiadły w okolicach zera, więc koszty odsetkowe ponoszone przez Amerykę były symboliczne. Jest oczywiście druga strona medalu, czyli punkt widzenia wierzycieli. Najwięksi, w tym Chiny czy Japonia, pożyczają Ameryce pieniądze dobrze wiedząc, że wielka część tych środków trafi do nich z powrotem w formie zapłaty za import z tych właśnie państw wierzycielskich. Takie kolosy wspomagają (finansują) w ten sposób swój eksport do USA. W rezultacie Amerykanie otrzymują część towarów z zagranicy za pół, a nawet za ćwierć darmo.
Dług rządu USA na początku 2022 r. po raz pierwszy w historii doszedł do 30 bilionów (30 000 miliardów dolarów). Na początku 1989 r. zobowiązania z tego tytuły wynosiły w ujęciu nominalnym 2,74 bln dol. W ujęciu realnym, po uwzględnieniu inflacji według wskaźnika cen konsumpcyjnych CPI, byłoby to 5,72 bln dol. Trzeba wziąć pod uwagę, że przez ten czas rosła gospodarka światowa. W 1989 r. produkt globalny wyniósł 20 bln dol., a w 2019 r. 87,7 bln dol. Kwota 20 bilionów sprzed 30 lat to prawie 42 biliony w dzisiejszych dolarach.
Od 1989 r. dług rządu USA urósł zatem w ujęciu nominalnym ponad 10-krotnie, a realnie 5-krotnie. Gospodarka światowa nominalnie urosła ponad czterokrotnie, a realnie dwukrotnie. Dług amerykański narasta zatem niepomiernie szybciej i w kontekście bezpieczeństwa jest to powód do zastanowienia, zwłaszcza że przez ostatnie półtora roku (pandemia) przybyło go aż 5 bilionów (5 000 mld) dolarów, czyli równowartość 9-10 polskich PKB. Dług publiczny stanowi w USA już 125 proc. bieżącego produktu brutto, podczas gdy za punkt krytyczny uznaje się tam poziom 77 proc.
Dług amerykański w posiadaniu zagranicznych wierzycieli
Wierzycielami władz federalnych USA są korporacje, w tym nierządowe instytucje finansowe, inne osoby prawne, osoby fizyczne i banki centralne.
Według danych amerykańskiego ministerstwa finansów (Departament Skarbu) na koniec listopada 2021 r., w posiadaniu podmiotów zagranicznych były amerykańskie papiery dłużne o łącznej wartości nominalnej ponad 7,7 bln (7 748,1 mld) dol. W tej liczbie papiery we władaniu zagranicznych instytucji oficjalnych (rządy, bank centralne, fundusze rządowe itp.) stanowiły ponad połowę, tj. 4 214,5 mld dol.
Największym zagranicznym wierzycielem rządu USA jest Japonia (1 340 mld dol., następnie Chiny (1 080 mld dol.), Wielka Brytania 621,6 mld dol., Luksemburg i Irlandia po nieco ponad 330 mld dol. (w przypadku tych dwóch małych państw chodzi o ich rolę siedzib wielkich korporacji z równie wielkimi nadwyżkami gotówki). Charakterystyczna jest odległa 19. pozycja Niemiec z kwotą 82,2 mld dol. Niemcy są po prostu sami dla siebie mocną kotwicą.
Znamienny jest także przypadek Rosji, która dzięki surowcom, jak ropa i gaz, zgromadziła potężne fundusze rezerwowe, ale z powodu awanturniczej polityki i sankcji nałożonych przez USA została teraz odcięta od rynku amerykańskiego długu rządowego. Pierwszy zakup obligacji amerykańskich za 179 mln dol. jeszcze w imieniu ZSRR nastąpił już w sierpniu 1990 r. Kolejne zakupy nastąpiły po kilkuletniej przerwie i były bardzo nieśmiałe, bowiem inwestycja z kwietnia 1994 r. wyniosła… 5 mln dol. Potem zakupy rosyjskie stawały się coraz większe, ale rozmiarami podobne były do polskich, o których za chwilę. Ostatni zakup Rosji nastąpił w kwietniu 2020 r. za 1 (jeden) milion dol. Wcześniej rozpoczęła się wyprzedaż. Po zagarnięciu Krymu Rosja jednego tylko miesiąca, tj. w grudniu 2014 r., sprzedała obligacje skarbowe USA za 10,3 mld dol. Kolejne wielkie sprzedaże nastąpiły we wrześniu 2016 r. (11,7 mld dol.), w kwietniu 2018 r. (21,3 mld dol.) i w maju 2018 r. 9,15 mld dol.).
Dług USA w rękach Polski
Na 24. miejscu listy wierzycieli USA jest Polska z inwestycjami w amerykańskie aktywa oficjalne w wysokości 55,1 mld dol. Są to przede wszystkim nasze aktywa (wierzytelności) rezerwowe. Przez minionych 12 miesięcy nasze zaangażowanie wzrosło i według Departamentu Skarbu w listopadzie 2020 r. wielkość naszego zaangażowania wyniosła 47,5 mld dol. Warto też zauważyć, że w styczniu 2003 r. po raz pierwszy Polska wyszła z grupy „pozostałe państwa” i została potraktowana w tym zestawieniu indywidualnie, tj. z nazwy.
Na początku 2003 r. nasze inwestycje w papiery skarbowe USA wynosiły 8,7 mld. dol. Jednak zakupy amerykańskich obligacji skarbowych przez Polskę zaczęły się dekadę wcześniej. Pierwsza transakcja za 200 mln dol. odnotowana przez Department of Treasury nastąpiła w czerwcu 1992 r. W następnych miesiącach dokupiliśmy jeszcze dwa razy za 199 milionów, więc w roku debiutu trzymaliśmy amerykańskie obligacje za 598 mln dol. (żadnych w tamtym roku nie sprzedaliśmy). Pierwszy spory już zakup za 1 812 mln dol. nastąpił we wrześniu 2005 r. i od tej pory Polska stała się zauważalnym i regularnym pożyczkodawcą rządu USA.
Od stycznia do listopada 2021 r. Polska kupiła obligacje skarbowe USA za
18 562 mln dolarów, w tym w styczniu 2021 za 9 656 mln dol. W tym samym czasie sprzedaliśmy obligacje USA za
10 735 mln dol., więc saldo obrotu tymi papierami w okresie styczeń-listopad 2021 r. wyniosło plus 7 827 mln dolarów.
W uzupełnieniu złoto
W samym końcu minionego roku serwis informacyjny Nikkei podał z Tokio informację o złocie kupowanym intensywnie przez banki centralne ze wszystkich rejonów świata. Podkreślono, że zgromadziły one w sumie prawie 36 000 ton kruszcu. To najwięcej od 1990 roku i o 15 proc. więcej niż w poprzedniej dekadzie. W rozwinięciu depeszy na pierwszym miejscu przywołano Narodowy Bank Polski i prezesa Adama Glapińskiego, zwracając uwagę, że nasz bank centralny kupił w 2019 r. ok. 100 ton złota i nie zaprzestaje zakupów. NBP nie ułomek, ale też prymu wśród banków centralnych nie wiedzie, więc informacja ma znaczenie.
W 2021 r. globalna podaż złota, głównie z wydobycia, ale także z odzysku, wyniosła 4 666 ton. Banki centralne kupiły z tej ilości ok. 1/10, tj. 463,1 tony, znacznie więcej niż w roku poprzednim (255 ton), ale równocześnie znacznie mniej niż w latach 2018 i 2019 (odpowiednio 656 i 605 ton). Zakupy przez banki centralne poczynione w ostatnich kilku latach sprawiły, że rezerwy złota w ich posiadaniu są obecnie najwyższe od trzech dekad.
Za obecnymi zakupami złota przez banki centralne stoją przede wszystkim państwa zaliczane do grupy emerging, co wzmacnia tezę o złocie rezerwowym spełniającym funkcję zabezpieczenia przed wszelakim ryzykiem, w tym przed niewiadomymi skutkami potencjalnego popandemicznego rozbujania gospodarki światowej.
Trzeba wziąć pod uwagę, że w odróżnieniu od aktywów rezerwowych w postaci obligacji rządu USA oraz rządów innych najsilniejszych gospodarek świata, złoto nie przynosi dochodów odsetkowych. W ostatnich latach jego zakupy znajdowały zatem uzasadnienie nie tylko w zderzeniu ze stopami procentowymi w okolicach zera, ale także w obliczu rosnących cen kruszcu, który zdrożał z nieco ponad 1 000 dolarów za uncję w 2015 r. do 1 800 dolarów i więcej obecnie. W zestawieniu autorstwa World Gold Council („The relevance of gold as strategic asset 2022”) zwrócono uwagę, że przez 20 ostatnich lat przeciętny zwrot uzyskany na złocie wyniósł ok. 11 proc., podczas gdy na obligacjach i bonach skarbowych USA – ok. 4 proc. rocznie.
Większe rezerwy, mniejszy szok
Narodowy Bank Polski podaje, że na koniec 2021 r. polskie rezerwy oficjalne miały wartość 166,05 mld dolarów, a w ujęciu złotowym 674,2 mld zł. Jeszcze dziesięć lat temu były dwukrotnie mniejsze (334 mld zł w 2011 r.). Ich struktura nie odstaje od uniwersalnej. Największą pozycją rezerwową są obligacje zagraniczne o wartości 145,2 mld zł. Złota mamy za 13,5 mld dol. Według stanu na koniec grudnia 2021 r. zasób złota w rezerwach NBP wyniósł 7,422 mln uncji, a więc 230,8 tony.
W odpowiedzi na pytanie o sens gromadzenia rezerw można odwołać się do ikonicznej bajki „O koniku polnym i mrówce” autorstwa Jeana de la Fontaine’a, w której pracowita mrówka metodycznie szykuje się na zimę, konik polny w tym czasie hasa, a gdy przychodzą śniegi i mrozy – ginie.
Z walutami jest gorzej, ponieważ są znacznie bardziej zmienne niż pory roku i ta ich chwiejność narasta z każdą następną, więc uderzeń z tej lub innej strony spodziewać się trzeba w każdej chwili. W warunkach wymienialności niemal każdej waluty na prawie każdą inną po kursie ustalanym przez rynek na zasadzie równoważenia podaży z popytem (lub odwrotnie), zmiana kursów (relacji wartości) walut jest pochodną stanów poszczególnych gospodarek i fazy w jakiej się znajdują. Jeśli pominąć czynniki zakłócające działanie tej zasady, to im lepszy czas dla gospodarki tym lepiej ma się waluta danego kraju.
Wśród czynników zakłócających wyróżniają się zarobkowe działania spekulacyjne. Celem akcji spekulacyjnych są najczęściej nieźle już rozwinięte, czołowe państwa wschodzące (emerging), a wśród nich Polska. Zasada jest trywialna, więcej da się wynieść ze sporego pałacyku niż z chałupy krytej strzechą. Waluty biednych państw są zatem mniej narażone na takie ataki, bo nie warta skórka wyprawki – „łupy” byłyby zbyt małe. Z kolei atak na jena, funta, czy dolara australijskiego nie mieści się w prawie żadnej racjonalnej formule, a spekulanci to jednak racjonalni zawodowcy.
W idealnym świecie, a praktycznie w warunkach utopii, świat mógłby posługiwać się jednym jedynym pieniądzem. Na ileż mniej ryzyka wystawiony byłby wszelki biznes i miliardy tzw. zwykłych ludzi. Wówczas tradycyjne rezerwy walutowe banków centralnych byłyby zbędne, uwolnione zostałyby ogromne środki, zmniejszyłoby się radykalnie pole spekulacji zakłócających ład gospodarczy. W tym kontekście europejskie euro to dobry pomysł, ale to inny i olbrzymi temat.
W swej najistotniejszej roli, rezerwy gromadzone przez banki centralne są zatem bronią odstraszającą przed „napadem” na walutę tego czy innego kraju, głównie w celu jej osłabienia dla uzyskania łatwego zarobku. Rezerwy służą przekonaniu obywateli lub umocnieniu w nich wiary, że jeśli po drodze pokażą się wyboje, to jest walec, który może je wyrównać lub chociaż spróbuje zmierzyć się z takim zadaniem. Jednocześnie są kosztem, bo odłożone pieniądze czekają w odwodzie i nie pracują dla rozwoju kraju.
Tu warto zasygnalizować paradoks, że stosunkowo niezamożne państwa zabezpieczają się przed niebezpieczeństwami, finansując (poprzez de facto bezalternatywny zakup ich obligacji) rozwój państw najbogatszych, które powinny radzić sobie bardzo dobrze bez takiego wsparcia. Rezerwy dzielą zatem charakter z ubezpieczeniami – właściciele polis dostają należne im wypłaty, lecz śmietankę spijają ubezpieczyciele.
Jan Cipiur, publicysta ekonomiczny, od wielu lat autor artykułów dla Obserwatora Finansowego
0 komentarzy